Mija 30. rocznica śmierci Włodzimierza Wysockiego - zmarł 25 lipca 1980 roku.
Był genialnym pieśniarzem.Może i najbardziej genialnym spośród znanych mi autorów pieśni... - tak myślę.
Dla mnie samego najbardziej poruszające są:
- niesamowita różnorodność setek jego pieśni - napisał ich ponad 700, a każda jest inna.
W każdej potrafiŁ oddać sens jakiejś ważnej ludzkiej sprawy. Musiało to wynikać z umiejętności słuchania i współodczuwania z różnymi ludźmi.
- niezwykła surowość i siła jego pieśni - tu niczego nie trzeba więcej, ani sal, ani publiczności, ani akompaniamentu, ani promocji.
Istnieje tylko Jego pieśń, która leci, płynie, targa sercem, lub kołysze.
Artysta, który sięga po Twoje serce.
Jest też druga prawda, prawda o Jego życiu. Życiu pięknym, lub banalnym - jak kto woli. Pełnym pijaństwa, szaleństwa, kłótni, bójek, rozwodów, ale i sukcesów, chwały, podróży, miłości kobiet.
Kiedy jego trzecia żona, Marina Vlady, spisała swoje wspomnienia o Nim w książce "Przerwany lot", wielu ją znienawidziło. Napisała prawdę...
Poniżej 4 krótkie fragmenty Jej wspomnień.
"...Około pierwszej w nocy otwierasz drzwi, robisz niepewnie kilka kroków w korytarzu prowadzącym do jadalni i z błogim uśmiechem zwalasz się na tapczan; jesteś pijany jak bela.
Nieco później, przechodząc koło łazienki słyszę jęk: zgięty wpół nad umywalką bluzgasz krwią. Jestem przerażona. Wszystko dookoła jest zachlapane. Za chwilę torsje ustępują, ale nie możesz utrzymać się na nogach. Muszę zanieść Cię do łóżka.
Za czyjąś radą wzywam lekarza, podejrzanego osobnika, przyjaciela artystów, światowca i – jak się potem okazało – ignoranta, który zaleca całkowity odpoczynek i kilka kropli środka uspokajającego. Ale torsje wracają. Stojąca przy łóżku miska jest już pełna spienionej krwi. Nie możesz mówić, tylko przymknięte oczy rozpaczliwie wzywają pomocy...
Błagam, żeby zadzwonić po karetkę, tętno jest ledwo wyczuwalne, ogarnia mnie panika.. Zjawiają się dwaj sanitariusze i felczer. Ich reakcja jest prosta i brutalna. Za późno! Za duże ryzyko, nie można Cię przewieźć. Nie chcą mieć nieboszczyka w karetce, to psuje statystykę.
Więc zagradzam im drzwi i wrzeszczę, że jeśli natychmiast nie zabiorą Cię do szpitala, zrobię skandal na międzynarodową skalę.
Wreszcie dociera do nich, że kandydat na tamten świat to Wysocki, a wrzeszcząca, rozczochrana kobieta, to jego przyjaciółka, francuska aktorka. Klnąc zabierają Cię zawiniętego w koc, ciągną bezwładny tłumok po schodach do karetki.
Mimo ich protestów wsiadam z nimi, rozpacz dodaje mi sił. Izba przyjęć w moskiewskim pogotowiu nie różni się niczym od podobnych miejsc na całym świecie. Zamykają się za Tobą dwuskrzydłowe drzwi. Jest trzecia rano, w korytarzu pachnie eterem, na nielicznych ławkach dwie, czy trzy skulone, śpiące postacie.
Spędzam kilka godzin przyklejona do drzwi. Przyjaciele przynieśli mi jedzenie, picie, papierosy, szal. Teraz mam znajomych na korytarzu: rodzice straszliwie poparzonego mężczyzny, matka młodej dziewczyny na noszach, którą zazdrosny narzeczony wyrzucił z IX piętra, staruszka, której mąż wpadł pod pociąg... Czuję głęboką solidarność łączącą nas wszystkich. Nie istnieje już zagraniczna aktorka, starzy, młodzi..., jestem zwyczajną kobietą, która czeka z niepokojem na wiadomości o swoim mężczyźnie. Co chwila wstaję, podchodzę do szpary w drzwiach, usiłuję coś wyczytać ze zmęczonych twarzy ludzi z ekipy reanimacyjnej. Raz, czy dwa, zaczepiam wychodzącego z sali doktora. Na próżno. Trzeba czekać.
Późnym wieczorem – czatuję tu już ponad 16 godzin – inny lekarz daje mi znak ręką. Wchodzę do mikroskopijnego pokoiku. Po katach walają się zakrwawione strzępy ubrań, opatrunki, puste ampułki – istne pobojowisko. Po prawej stronie przejście do dużej, jaskrawo oświetlonej sali. Wśród leżących na wózkach nagich, oplatanych rurkami ciał rozpoznaję Twoje. Klatka piersiowa unosi się i opada nierytmicznie. Igoriok, lekarz pociesza mnie: „Ciężko było, bardzo się wykrwawił. Gdyby go pani przywiozła parę minut później, już by nie żył”. Słucham co mówi, nie odrywając od Ciebie wzroku. Dowiaduję się, że pękło Ci w gardle naczynie, nie wolno Ci więcej pić, potrzebujesz długiego odpoczynku... Inni lekarze, trzej mężczyźni i kobieta, mówią jak bardzo są szczęśliwi, że Cię uratowali i jak się cieszą ze spotkania ze mną, nawet w tak niewesołych okolicznościach. Polubiłam tych ludzi.
* * *
Masz 39 lat, twoje ciało, od którego tyle wymagałeś, nie jest już tak posłuszne jak niegdyś. W dzieciństwie zajmowałeś się akrobatyką, później intensywnie uprawiałeś sport, a szkole teatralnej trenowałeś szermierkę i brałeś udział we wszystkich ćwiczeniach ruchowych z tańcem włącznie. Jesteś bardzo zdolny. We wszystkich przedstawieniach Taganki dokonujesz cudów. W „Życiu Galileusza” wygłaszasz długi monolog stojąc na głowie. W „10 dniach które wstrząsnęły światem” wypowiadasz soją kwestię wykonując całą serie akrobatycznych skoków, w „Pugaczowie” wreszcie wykrzykujesz na całe gardło długi, przerażający monolog Chłopuszy, starając się wyrwać z łańcuchów, które przy każdym ruchu zostawiają czerwone pręgi na Twojej jasnej skórze.
- Mogłem zostać wielkim sportowcem, ale wybrałem teatr – powiesz kiedyś.
* * *
Na wyspie Consumel mamy biały pokój z widokiem na morze, skały i ogniste zachody słońca. Piszesz całymi dniami i kiedy wracam z pracy, znajduję Cię pochylonego nad luźnymi kartkami, które zaścielają stół.
Na kolację jemy marynowane ryby, langusty z rusztu, steki z żółwia, egzotyczne owoce. Przy stole John Huston, mój filmowy „mąż”, z bystrym wzrokiem i cygarem w ustach, słucha jak śpiewasz. Naprzeciwko niego azjatycka twarz okolona broda i grzywą rozwichrzonych srebrzystych włosów – to Neptunio, którego obycie z morskimi potworami rozsławiło jego imię na całych Karaibach. Dzięki niemu rekiny, z haczykiem zaczepionym o dolną część pyska, przepływają przed kamerą tam i z powrotem, jak posłuszni aktorzy. Neptunio jest sentymentalny. Kiedy słucha jak śpiewasz, jego łagodne oczy zasnuwa smutek. Wkrótce ma nas poprowadzić na podwodną wyprawę, choć ocean przeraża mnie.
Serce mi wali, mam przed sobą pionową ścianę skały, błękit przechodzi w turkus, a następnie w ciemną zieleń, widzę miriady różnobarwnych ryb. Ty płyniesz pierwszy i już oswojony z podwodnym światem. Szerokim gestem dajesz mi znak i oddalasz się w pstrokaty gąszcz koralowców. Odtąd nurkujesz codziennie, a Neptunio patrzy na Ciebie z dumą i czułością.
Do Chichén Itzá przyjeżdżamy za późno. Spacerujemy w purpurowym świetle zachodzącego słońca wśród świątyń ukrytych w tropikalnej roślinności. Odsłonięto jedynie olbrzymie, niemal pionowe schody. Wspinasz się na nie bez odpoczynku i, niczym akrobata, zbiegasz stepując na zniszczonych stopniach.
* * *
…dzieje się z Tobą coś dziwnego: nie jesz, nie śpisz, bez przerwy mówisz. Mimo tych oznak nic nie rozumiem, a raczej nie chcę rozumieć. A przecież stykając się przez długie lata ze światem narkomanów, powinnam się wszystkiego domyśleć.
Poza tym stajemy przed innym problemem. Mimo długiej rozłąki nie współżyjemy ze sobą. Ogarniają mnie złe przeczucia, ale robię dobrą minę do złej gry. Staram się być wesoła, zabieram Cię do małych chińskich restauracji, do kina, spacerujemy wzdłuż plaży nad Pacyfikiem, obserwujemy ślizgających się na deskach surfingowych po grzbietach fal.
Parę razy próbujesz wyjaśnić mi co się z Tobą dzieje, ale plączesz się i wycofujesz. Boisz się, bo wiesz, że czuję wstręt do narkotyków. Zbyt dużo wycierpiałam podczas męki syna i podświadomie, całą swoją istotą odrzucam oczywistą prawdę.
Zapewne na skutek kolejnego załamania, idąc za zbrodniczą radą kumpla, zrobiłeś sobie pierwszy zastrzyk z morfiny.
Po monstrualnym pijaństwie ból fizyczny jest niczym w porównaniu z mękami psychicznymi. Uczucie klęski, wyrzuty sumienia, spustoszenie, do jakiego doprowadzasz w ciągu paru dni, wstyd z powodu obrzękłego, potłuczonego, brudnego ciała - wszystko to znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki; morfina czyni cuda. Tak ci się w każdym razie z początku wydaje. Mówisz mi nawet przez telefon:
- Przestałem pić, z własnej woli. Widzisz, jaki jestem silny?!
Wówczas nie wiem jeszcze za jaką cenę. I będę się łudziła kilka miesięcy. Przerzucasz się wyłącznie na morfinę, żeby nie ulec pokusie alkoholu. Ale zwiększasz dawki i niepostrzeżenie stajesz się niewolnikiem innego nałogu. Twoje życie zużywa się z każdą ampułką, jak silnik pracujący na zbyt wysokich obrotach. Zdaję sobie z okrutnej prawdy, kiedy jest już za późno.
...Twoje serce wyczerpane nadludzkim wysiłkiem przestaje bić – po raz pierwszy 25 lipca 1979 roku na koncercie w Bucharze. Padasz jak martwy. Zastrzyk prosto w serce przywraca Cię do życia.
Dokładnie rok później, 25 lipca 1980 roku, spotkanie Wołodii ze śmiercią odbyło się naprawdę.
* * *
Z tej smutnej okazji zagram koncert jego pieśni w Kurantach, w czwartek, 29 lipca o godz. 19.30 (bilety po 15 zł).
Wszystkich tych, którym bliskie są Jego pieśni, zapraszam. Proszę o jakiś skromny czarny element w ubiorze, np. czarną wstążkę. Może być kartka z Jego wierszem, albo Jego zdjęcie.
Był sobie Człowiek...
Kraków, 24 lipca 2010r.
Poprzednio pisałem:
rok 2016, rok 2015, rok 2014, rok 2013,
rok 2012, rok 2011, rok 2010, rok 2009