"Pieśni Leonarda Cohena" w Gliwicach, 19 lutego 2010 - fotografie Magdalena Paleczny
To był zwykły koncert, nie jakiś tam szczególnie uroczysty, wysmakowany.
Ot, taki jakich wiele gramy w ostatnich miesiącach. Warunki nawet dość trudne. Sala duża, ale krzesełka pojedyncze drewniane, czyli o przytulności albo wygodzie można zapomnieć.
III piętro jakiejś starej szkoły, zero wdzięku. Scena wysoka, teatralna, gdybym tam stanął, to wyglądałbym komicznie, a pieśni Cohena wolę grać na stojąco... Przyznam też, że trochę się bałem tego koncertu, bo kiedy wstęp jest niebiletowany - publiczność jest przypadkowa. Tacy.... ciekawscy, niezaangażowani.
Co więc takiego się stało, że dla wielu osób był to wieczór niezapomniany? Docierają do mnie znakomite recenzje od osób prawdziwie wzruszonych, albo przynajmniej usatysfakcjonowanych.
- Otóż..., nic sie nie stało! Nic szczególnego. Tak właśnie gramy...
No, owszem, wystąpiliśmy w pełnym składzie (z perkusją), w dobrze ogranym repertuarze. No, owszem, gospodarze byli naprawdę serdeczni, a publiczność jednak w większości nieprzypadkowa, nastawiona na Cohena i jego aurę. Ja też byłem pozytywnie nastrojony, bo Gliwice kojarzą mi się z "Programem" i dobrymi latami grupy Passs.
Ale my tylko zrobiliśmy swoje.
Dla mnie ten wieczór był wielkim świętem i sukcesem Toniego Palecznego. To On powinien dostać kwiaty na koniec koncertu...
To On - przedsiębiorca zaangażowany w dwóch firmach budowlanych - wymyślił sobie ten koncert, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy w ub. roku w Komańczy na zakończenie Harasymiady u. p. Nadziei Budzyń. Zaprosił mnie do Gliwic i dopiął swego. I choć lojalnie uprzedził na początku, że nigdy nie zajmował się organizacją koncertów, zadbał o każdy szczegół, dopatrzył chyba wszystkiego. Termin, sala, honorarium, plakaty, zaproszenia, promocja, garderoba, kolacja po koncercie...
To niezwykły, niebanalny człowiek. Przeźroczysty... Nie zapada w pamięć przy pierwszym poznaniu (pamiętałem Go jak przez mgłę z tej Komańczy). Nie zasłania sobą świata.
To wielka sztuka, wielka cecha charakteru: nie zasłaniać sobą świata nikomu, a każdemu starać się pomóc. Nie rozpieszcza go życie, często jest sam, ale radzi sobie, walczy o sens swojego trwania i dobro swoich firm, ludzi, córek.
Mnie Toni przypomina trochę Wojtka Urbańskiego, największego z moich Przyjaciół, człowieka świętego piękną, skromną świętością (cykl wierszy "Jak chleb ze smalcem" oraz tekst piosenki "Okno"). Ja nie mam tej cechy, tym bardziej cenię tych, którzy ją mają.
Ponieważ nikt Toniemu kwiatów nie wręczył, a i mnie jakoś tak nijako byłoby jechać do Gliwic z kwiatami dla mężczyzny... Toni, przyjmij nasze "dziękujemy" w takiej formie!
I kochaj się dalej w Emily Dickinson . To ładne!
PS. Coś mi się zdaje, że razem wydamy płytę, na której znajdzie się ta piosenka. Obiecuję...
Kraków, 24 lutego 2010
Poprzednio pisałem:
rok 2016, rok 2015, rok 2014, rok 2013,
rok 2012, rok 2011, rok 2010, rok 2009