A krzyże takie ciężkie

Jezus chwieje się i słabnie.
Żołnierze przymuszają przechodzącego obok Szymona Cyrenejczyka do pomocy Jezusowi.

Jedno krótkie zdanie, ale i tak wiele mówi o tym, co się wtedy wydarzyło.
„Przymuszają” – czyli nie zrobił tego chętnie, z litości, z wielkoduszności.
„Przymuszają” – czyli próbował się opierać.
Tradycja chrześcijańska, przedstawiając dalsze losy Szymona i jego dwóch synów: Aleksandra i Rufusa, wspomina o tym, jak wielkie wrażenie wywarło to spotkanie na dalszych losach całej jego rodziny.
Przyjęli wiarę i nawet oddali za nią życie. 

Dotknięcie dobra, nawet ostrożne, jakby z poczucia obowiązku,
z jakiegoś wewnętrznego, albo zewnętrznego przymusu,
stwarza w człowieku zawsze jakąś nową, nie dającą się łatwo zatrzeć perspektywę.

Nie rzadko pierwszy dobry czyn, pierwsza decyzja o tym, żeby stanąć w obronie słabszego,
albo opowiedzieć się za jakąś wartością wynika... ot, tak, prawie z przypadku,
jakby mimochodem.
Powiedzmy, że tak wypadało. 

Dopiero później następuje refleksja: a więc tak smakuje dobro...
Takiego kogoś, zadziwionego „smakiem” własnego dobra, warto utwierdzić, warto pochwalić...
– na tym polega mądry proces wychowawczy
i mądre apostolstwo. 

Był Szymon zapewne dość silny i być może żołnierze zauważyli coś w jego wzroku,
jakim spoglądał na słabnącego Boga, że go do tej pomocy przymusili.
Bywa, że kiedy wiara w Boga, albo w dobro w nas słabnie, ktoś – bliski, albo obcy –
jednym uśmiechem albo jednym gestem budzi ją na nowo, pozwoli jej trwać przynajmniej do następnej stacji,
do jutra, do następnego spotkania, choćby tylko do tej góry. 
(*)

Czy zazdrościłeś kiedyś Cyrenejczykowi?
Czy może być większy splendor, zaszczyt, łaska wyświadczona przez Boga człowiekowi, niż pozwolić sobie pomóc?
Kiedy człowiek może poczuć się bardziej uhonorowany, niż wtedy kiedy Bóg zaprasza go do współpracy,
kiedy wie, że bez jego pomocy nie dokona się jakieś dzieło Boże?
To takie bardzo męskie: potrzebna siła i odwaga, w zamian otrzymuje się honor i splendor.

Cyrenejczyk został obdarowany ponad jego własne wyobrażenie. 

My możemy podjąć się roli Cyrenejczyka całkiem świadomie.
Przecież tak często dostrzegamy jak Słowo Boże w drugim człowieku chwieje się i słabnie,
jak dobro w nim ledwo się tli.

Wtedy też potrzebna jest siła i odwaga.
Siła ducha, nie uleganie środowisku, które wyśmiewa, które drwi.
Potrzebna jest odwaga, by znosić razy i całkiem realne ciosy:
etykieta „nawiedzonego”, odrzucenie otoczenia,
zerwane więzi koleżeńskie, czasem brak awansu. 

Niekiedy nic nie nam grozi, a i tak się czegoś obawiamy...
Żeby się nie wtrącać, żeby nie być natrętem.
Cyrenejczyk też się nie palił, nie spieszył do pomocy. Trzeba go było przymuszać.

Ale my już wiemy, że Bóg jest Miłością. Wszechogarniającą, Odwieczną Miłością. 
Że Miłość nie przymusza, nie żąda...
Czeka.

Czeka z nagrodą, która przechodzi ludzkie pojęcie.

Kto pomoże Jezusowi w bliźnich? 

Najstraszniejsze, że w tym naszym świecie każdego dnia tylu ludzi prosi Boga: Panie, już nie mogę, juz nie dam rady dłużej nieść swojego krzyża. Przyślij mi jakiegoś Cyrenejczyka.
A Szymonów niewielu.
A krzyże takie różne i takie ciężkie. 

A nasze powody i usprawiedliwienia prozaiczne, dziecinne: nie wiedziałem, nie sądziłem, zdawało mi się. Nie chciało mi się...  

Kto pomoże...?