Wiersze pisane w okresie stanu wojennego: grudzień 1981- marzec 1982

   1.
Krzyk
   2. Kapitan Nikt
   3. Gołębie
   4. Czego chcesz ode mnie?
   5. Tryptyk ze stoczniowcami (1)
   6. Tryptyk ze stoczniowcami (2)
   7. Pejzaż z Andersena
   8. Bartodzieje (Na małej stacji)
   9. Spotkanie z sołdatem
  10. O zmierzchu
  11. Piosenka o jesieni
  12. Relacja świadka
  13. Nie kłaniaj się psu
  14. Głos ma oskarżony
  15. Znachor


Krzyk

Mury w słońcu skąpane
wyblakłe grzyby
ludzkiej krwi i potu
na ścianach starości
ludzie z zapiekłym żalem do
strachu - wielkiej metafory socjalizmu

Pod tym asfaltem stłamszona
bezczelną głupotą naszych pokoleń
ziemia uczciwych łotrów i świętych
dyszy
ledwo

Już dość zniewag
dość upodlenia

Gdzie się podziali ci prawdziwi
niepokalani
rycerze bladych lic i śniade
służebnice piękna?
czy kiedykolwiek kołysała ich ziemia?
Nie wierzcie

To tylko piewcy dziejów
bajarze z sumieniami przeżartymi trądem
uklepali na pobojowisku
pomniki dla bestii
z trupim odorem hańby

Po nas też zostaną stalowe popiersia
literackie epopeje i gipsowe zadki
niech następni naiwni zakosztują ogłupienia
euforią wieszczów

A my w knajpach o wdzięcznej nazwie "Zacisze"
w zatłuszczonych pizzeriach i flakach na zimno
upatrzymy sobie wzniosłe cele
i nazwiemy je dobrem ludzkości

O, ziemio
biedna nasza ziemio
nie
my Ciebie nie odmienimy

Wykopiemy tylko miliardy równych
głębokich dołków i po kolei
zstępować będziemy bez słowa
bez gestu, bez sensu
bez gestu, bez sensu
bez


Kapitan Nikt

- Dzień dobry, panie Bronku. Jak zdróweczko? - Leci.
- Roboty dużo? - Dużo, w kurwę, panie.
- Zimno, co? - Ano, zimno. Nic dziwnego, jesień,
pajęczyną zarósł zakalec na ścianie.

Kopie doły, sprząta, wozi drewno, sieje,
pije wódkę, dużo wódki, a w każdą niedzielę
żegna się krzyżem świętym. - No to co? Pan zrobi?
- W porządku, szefie - słyszę. - No to cyk, na zdrowie.

Kocham Cię, kapitanie, twoje twarde ręce,
żylaste, twarde łapy i nos fioletowy,
twoją szczurzą gębę, coś ją mył w gorzale,
gdy robota garbiła twych pleców podpłomyk.

Siedzę teraz w pokoju nad pustą gazetą.
Tylko tamten nekrolog, jak święty obrazek.
Bura fotografia wciąż przy jego łóżku
i sny wprost z dzieciństwa, których już nie marzy...

Chciałem podać mu rękę. - Za mną, kapitanie,
w mój świat kolorowy, pióra, kapelusze...
Nie ma tutaj prawie w ogóle bezeceństw
i dziwka-gorzałka za mną się nie włóczy.

Jeśli prawdę mówi tamta fotografia,
twoje dni jednakowe, jesienie okrutne.
I robota, gorzałka, gorzałka, robota...
- Idź pan już, do cholery! - na odchodnym rzucił.

Kocham Cię, kapitanie, twoje twarde ręce,
żylaste, twarde łapy i nos fioletowy,
twoją szczurzą gębę, coś ją mył w gorzale,
gdy robota garbiła twych pleców podpłomyk.


Gołębie

Nienawidzę was, szare koperty na wietrze,
bure kałduny pustki przyprószone wiarą.
Nienawidzę was, kamieniołomy smutku,
włóczędzy wystający nocami po barach.

Wasze małe łebki i głupawe życie,
chytre oczka zatrute jakimś tam sloganem,
drżące skrzydła wietrzące podmuch dobrobytu
w galopującej gruźlicy nad ranem.

Gorączce historii zawdzięczacie strój
i chore na samotność umieracie w tłumie.
Brudzicie moje palto, jak Samsona gnój,
zatruwacie myślami, po których się tonie.

Nienawidzę waszego gruchotu na Rynku.
Wasze ochrypłe gardła jak syk grzechotnika.
W was zdycha resztka wiary jak podarty strzęp
po którejś tam nocy zwleczony z siennika.

Nienawiścią się karmię i karmię marzenia
o waszej śmierci, krakowskie gołębie.
Nienawidzę was z całego serca - ja,
szary gołąb z Krakowa. Adres: Rynek 9.


Czego chcesz ode mnie? - po dwóch stronach lustra

1.
Czego chcesz ode mnie, człowieku z ulicy?
Wprost z cienia latarni, zza wybitej szyby,
wyłania się rąbek Twojej tajemnicy:
jesteś słaby - o, tak! - jesteś słaby.

Chcesz symboli, powietrza, odnośników, drogi...
Zakurzone portrety przecierasz.
Przecież wszystkie zdradziłeś, sprzedałeś już kiedyś...
Po co - powiedz - przychodzisz tu teraz?

Co usłyszeć chciałbyś na dzień dobry?
Na dobranoc czyją ścisnąć rękę?
Komu winem przyprawić dzban,
komu wsunąć nóż pod sukienkę?

W czyje kłamstwo chciałbyś uwierzyć?
Czyją prawdę stłamsić, jak swoją?
Kogo boisz się w nocy, kiedy tamci
na postronku duszę Twą wiodą?

Wszystko jedno! - Ty wszystko kupisz,
wszystko sprzedać potrafisz za nic.
Byle błazen potrafi Cię wzruszyć,
byle głupek Cię otumani...


2.
Czego chcesz ode mnie, człowieku z ulicy?
Przez moje okno, z tej mojej przestrzeni,
widzę już dokładnie: to ja jestem niczym,
a Ty jesteś wielki, Ty jesteś niezmienny.

Choćby się zmieniło tysiąc dat i ról,
choćby wszystkich wodzów pozamieniać w błaznów,
każde Twoje słowo jest jak ziemi sól,
a każdy Twój uśmiech - jak szczęśliwa gwiazda.

Twoja wola niesie w sobie wypełnienie,
Twe żądanie rodzi nieodpartą chęć.
Kto Ciebie chce skrzywdzić, na rozstajnych drogach
w szaleństwie rozpaczy palnie sobie w łeb.

Ty jesteś bez granic, a Twój śmiech to miecz.
Kto Ciebie pokocha ma wieczność na dłoni.
To o Tobie tylko warto śpiewać pieśń,
nad Tobą pochylić i Tobie pokłonić

Bo Ty jesteś los, historia i kat,
bo jesteś sąd, niewinność i wina,
Ty jesteś milczeniem, choć Twój głos jak dzwon.
Głupiec Cię nie widzi, a mędrzec omija.

Więc...
Czego chcesz ode mnie, człowieku z ulicy?



Tryptyk ze stoczniowcami (1)

- Bałuka

Słowa się położyły na tropach wilczych stad.
Ciemny pokój, ogarek, odblask prawdziwości.
I rośnie w uszach szum, niepokój się wzmaga...
Kto i co może wyrwać nas z obłędu ciemności?
Spodziewałem się huku, nagłego zderzenia
dwóch pociągów co nocą po dworcach się włóczą.
A była szarość nocy, potem jakby ktoś smugą
wzmagającego się światła powoli poruszał.

Samotnyś taki na tej równinie
jak słup wstawiony ręką Pana.
A nam by z sobą się przeprosić
za tamto trwanie bez kołatania.

Z robotą uciekali w dalekie kraje po
marnego grosza garść, co w raj zamieni życie.
A tu, w zieloność lasu, w starą powagę wierzb
wpełzła brunatna szarość rozślimaczonych życzeń.
Ciągle w chocholim tańcu, w cień zapatrzeni gazet.
Lata, z latami siły, z siłami wiara - puch!
Czy los z nas zakpił szpetnie? Czy tylko to przypadek?
Czyś Ty Archanioł zemsty, a reszta - zwykły cud?

Rosną nam znowu ludzie prości.
A ramion już nie skrzydła, a ręce.
Na karkach - zamiast łbów - głowy.
W dłoniach nadziei jakby trochę więcej.


Tryptyk ze stoczniowcami (2)
- Wałęsa

Słońce właśnie wstawało, świt leniwie zwlekał,
słowa różnych pomieszań krajobraz upstrzyły.
W stoczni śpiewano psalmy o Józefie-traserze.
Krople ze serc w ziemię wdeptanych wsiąknąć nie zdążyły.
A pan, z tym francuzem za ucho zatkniętym,
po co się tu pałętasz, do diabła!?

Zapomnieli już prawie z pierwszym chłodem ranka
o nocy, że tyle razy budzi świt od nowa.
o marności wesela, znikomości dzwonnic,
o historii, przez którą nie wolno cwałować.
A pan, w tym swoim garniturku farbowanym,
po co się tu pałętasz, do diabła?!

Co dzień dalej od dolin, mgieł rodzinnej wioski,
zagajników majowych skowronkowej matki.
Oszaleć można wśród obcych, stukot kół tak drażni.
Oszaleć trzeba, gdy życie mniejsze jest od kaźni!
A pan, z tymi podkowami z sumień,
po co się tu pałętasz, do diabła!?

Stada na rzeź prowadzić, a wiarę zaprzedać?
Czemu wszyscy tak krzyczą w blasku jupiterów?
Gdzie moje własne dłonie? Czyje to kolana?
Nie! Nie, nie wierzę... do jasnej cholery!
Więc pan, właśnie pan, zwłaszcza pan...
Po co się tu pałętasz, do diabła!?


Pejzaż z Andersena

Ot, miasteczko, lasek, rzeczka... - pejzaż z Andersena.
Haftowaną mam chusteczkę, koło drogi chodzi lis,
zapłakane oczy dziewcząt, siwe włosy z kokardeczką,
tata w gaciach leci z teczką, stary niedźwiedź mocno śpi.

W klepsydrach wieków cicho miele się czas,
szaleni głupcy skaczą z wierzchołków drzew
i żeby człowiek nie mógł stwórcą się stać
wzrok odwracamy, kiedy budzi się dzień.

Na ulicach kosmonauci i złodzieje-policjanci,
w piaskownicy twarz ikony, Krzysio lali robi "uuu"...
Chodź, zabawmy się w doktora, bo kocica baaardzo chora.
Między alfą i omegą kilka spojrzeń w pusty dół.

Znów się struła papką-zdrapką jakaś stara prostytutka,
w polityce nie prostują, choć wyprostowali sny.
Zmarszczki strachu na skorupie, ciii! - rodzinny upiór tupie!
W ewidencji powiatowej jak byk stoi: trzeba żyć.


Bartodzieje (Na małej stacji)

Na małej stacji... w wiosce Bartodzieje,
gdzie nawet pociągi nie chcą przystawać,
ludzie spokojnie klepią swoją biedę.
Wielkie zawieruchy to miejsce omijają.

Dachom już dawno wyrosły kominy,
z okapów spływa wiosną dłuższy dzień.
Głodne bociany wraz z odejściem zimy
gonią po łąkach szansy złudny cień.

I tylko w lasów ciemnym wieńcu wokół
życie przelewa się z baku do baku,
skrzeczą sierżanci głosem ruskich ptaków.
Ot, zwykłe miejsce na ojczystej mapie...


Spotkanie z sołdatem

Podał mi rękę. Była chłodna i mocna,
taka jak strach, któremu wszyscy oni służą.
Brudnozielony mundur dobrze na nim leżał.
I nic nie mówił. Milczał, słuchał... To już dużo.
Zagrałem pierwszy raz. I wtedy... wyszła Kasia
nad rzeki brzeg popatrzeć na spienione fale.
Od pól zielonych świeżym zapachniało sianem,
a moja pieśń leciała, wciąż dalej i dalej.

On tutaj obcy, lecz ja w swoim domu.
Nie swojej prawdy kęs powoli przeżuwał.
I nie bolało to spotkanie bardziej niż cokolwiek,
on przecież wierzył w tamte poskręcane słowa.
Zagrałem "razcwietali jabłoni i gruszy",
obłoki popłynęły nad jedną z jego rzek.
Przez ukwieconą łąkę szła śliczna Katiusza,
popatrzeć w dal przed siebie, lub na drugi brzeg.

I ani sobie bliscy, ani sobie obcy,
trwaliśmy tak naprzeciw, jak szańce w paradzie,
nim się nie zadławią w bratobójczej walce,
lub nim je czas pojedna... i ziemię wygładzi.
Zagrałem jeszcze raz. I Kasia zapłakała.
Już - widać - taki los dziewczyny z tamtych stron.
Od pól zielonych świeżym sianem zapachniało....
I pomyślałem nagle, że chce mi się kląć!


O zmierzchu

Słońce na ziemię ogromny już kładzie cień,
a ludziom w tym kraju - jak zawsze - żyje się trudno.
I znów od świtu ze zmierzchem mocuje się dzień,
jakby nie wiedział, że z nocą chce wygrać na próżno.

Bitwa już dawno przegrana, a on - brocząc krwią -
palce zdrętwiałe na szyi zaciska mroku,
jakby chciał wierzyć, że można płynąć pod prąd,
lub choćby wywalczyć na znośnych warunkach pokój.

Nad ranem się role odwrócą i ci co radośni
z rozpaczy wyć będą za nocą, która odchodzi.
Po mokrym ściernisku przetoczą swe wojska zwycięzcy.
Rozbitym w pył już żaden bóg nie pomoże

- więc nigdy do końca! Nie warto kończyć tej walki.
Nie będzie litości, po klęsce nie ma odwrotu.
Zostają polegli w klepsydrach zamknięci na wieki,
w żarnach kurhanów ziemia ich miele na popiół.


Piosenka o jesieni

Porudziały pod palcami resztki lata,
poszarzały zatroskanych zmierzchów twarze.
Po zamglonym polu, po zamglonym sadzie
jesień idzie - z letnich zdarzeń dym się kładzie.

Po piwnicach pachnie miętą i jabłkami
a na strychach wiatr rozrzuca strzępy życia.
W parku, na ławeczce, w bladym miejskim słońcu
ktoś zmęczony na chwil parę przysiadł.

Młodzi ludzie starym piszą atramentem,
a na murach czas wybiela słowa próżne.
Cicho do pokoju na się zakradł wrzesień.
Idzie jesień - szepcze - będzie jeszcze trudniej.

* * *

Tylko w oczach dzieci jakaś ufna siła
I na ścianach w złotych ramach cięte rany.
Wąskie usta Tej, co nigdy nie zwątpiła
szepczą: jestem z wami, dzieci - więc przetrwamy!


Relacja świadka

Widziałem jak pędzili ulicą
w bramach czaił się dym
łasił się do naszych nóg

Wspaniali
byli naprawdę wspaniali
hełmy kaski długie białe gromnice
uświęcali nasze plecy żebra

Krzyczeliśmy "gestapo"
dopóki strach nie zamknął nam ust
Wargi bolały od słów
oczy od woni kadzideł

Wyciągali nas z bram
po jednym po dwóch grupkami
wkraczaliśmy do raju

Krzyczeli tak krzyczeli
jesteśmy waszymi przyjaciółmi
kapłanami
tylko wiara może was zbawić
obywatele proszę się rozejść

Potem zaległa cisza
tu i ówdzie przejechała polewaczka
przed która uciekały szczury
kryły się do swoich nor
pomalowane na czerwono
wodą barwioną jak oranżada
o smaku - tak, nie bójmy się tego słowa - krwi

Boże jak to strasznie brzmi
Nie jesteśmy ptakami, o nie
brak nam co najmniej skrzydeł

Podbiegały łasice w garniturkach
znak rozpoznawczy: czarny krawat
widzieliście łasice w czarnych krawatach?
ha ha

Rzucali płyty chodnikowe
kamienne tablice
latały jak orły
oszalałe w klatkach

Okrężną drogą wróciłem do domu
myśląc



Nie kłaniaj się psu

Wywieszona czerwona szmata,
z okna kapie na chodnik ślina.
Czy to święto? - pyta ktoś obcy.
Nie, to jego psia godzina.
Stare rany z trudem się goją,
ciągle głodne psy na nas wyją.
A tu jesień, na trawie szron,
blade ranki i noce zimne.

Nie kłaniaj się psu, nie kłaniaj się psu!
Niech zostanie jak jest, niech zostanie!
Cóż, że gryzie, gdy musi gryźć?
On ma za to żarcie u pana.
Nie kłaniaj się psu! Nie kłaniaj się psu
zanim końca smyczy w mgle nie dostrzeżesz,
bo od tego kto dzierży smycz
może życie Twoje zależeć.

Bywa dłoń spokojna i pewna -
wtedy w oczach psich wierność się pali.
Bywa dłoń drżąca i chłodna -
wtedy w oczach psich tylko nienawiść.
Pełna miska, nad głową bat...
Jemu pieskie życie zabrano.
Pies i człowiek, człowiek i pies
To to samo? - Czasem to samo!

Nie kłaniaj się psu! Nie kłaniaj się psu
i jak głupiec nie próbuj się cieszyć,
kiedy błyśnie żółtymi kłami,
albo w górę nogę podniesie.
Nawet jeśli do gardła skoczy,
nie kłaniaj się psu, bo on ślepy!
Bo zrobiono z niego mordercę,
którejś wiosny albo jesieni.


Głos ma oskarżony

Rzecz dzieje się na procesie zabójców ks. J. Popiełuszki


sędzia:
głos ma oskarżony

oskarżony:
oskarżam świat o czynienie piękna
a on był jego cząstką
cząstka świata i cząstką piękna
lecz nie był ze świata
ulepiony był z blasku
z tych obcych nam promieni
które spadają na nasze domy pola miasta
i zamieniają nasze życie w świetlistą udrękę
kocham prawo - musiałem

moim prawem jest szarość
spójrzcie na nasze uśmiechy przyklejone do
odrapanych ścian zaślinionych ulic
zabłoconych sumień
czy zobaczycie w nich piękno?
nie!
piękno jest nam obce
kształt idealny i forma czysta nie istnieją
w naszych świecie
świecie szarości
on był naszym wrogiem
jednym z wielu
kocham prawo
musiałem

odyniec:
nie miał wyboru - biegłem za nim

ciernie:
nie miał wyboru - zagrodziłyśmy mu drogę

sznur:
nie miał wyboru, musiał tańczyć ze mną

rada starszych:
nasz szary brat ma rację
bo
szydzi z prawa ten kto widzi jaśniej

publiczność:
nie miał wyboru - nasz szary brat ma rację
nie miał wyboru - nasz szary brat ma rację
nie miał wyboru - nasz szary brat ma rację
nie miał wyboru - biegłem za nim
nie miał wyboru - nasz szary brat ma rację
bo szydzi z prawa ten kto widzi jaśniej

chór:
nie chcemy więcej blasku - nie będzie potrzebna skrucha
nie chcemy więcej kwiatów - może nie będzie knuta
nie chcemy piękna, prawdy - może nie będzie nic
nic, tylko pusty dźwięk, forma odkształcona
niech szarość wejdzie w świat i weźmie nas w ramiona
niech mrok zapętli się i wzniesie nad wodami
niech szarość będzie w nas, z nami i ponad nami

publiczność:
nie miał wyboru - nasz szary brat ma rację
nie miał nasz szary brat wyboru - ma rację
nie - nasz szary ma brat rację wyboru miał
nie - miał - wyboru
biegłem musiał
kto widzi

sędzia:
głos ma oskarżony

echo:
głos ma oskarżony
głos ma oskarżony
głos ma oskarżony


Znachor

kazano nam wierzyć w pochyłość sumienia
wiem, odwagi Ci nie brak
a jednak

tak prosto z ulicy mały człowiek
wszedł
za wysoko
wśród burzliwych owacji
i milczących przekleństw

biało-czerwona przestrzeń
między główną aortą a sercem
przez lata kłamstw
pomniejszona do śmieszności
zapełniła się znowu plwociną

czekaliśmy lekarzy
a żółtym mirafiori zajechał znachor
będzie stawiał bańki
mydlane

tak dobrze?
tak trzeba?

czyim uczyniono zadość zwątpieniom?
komu odebrano resztki nadziei?

więc nas lecz
lekarzu z przypadku
i tak nikt nie uwierzy Twoim receptom

więc nas lecz
człowieku z ulicy
i tak będziemy umierać
obojętni
ostatecznie